Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Suszyca pobladło i skamieniało, oczy jego zagasły; na wązkich drgających przed chwilą wargach, zawisł ten nieruchomy uśmiech, który piętnował je zazwyczaj. Powolnym ruchem wyciągnął rękę ku drzwiom, i z przyciszonym śmiechem, który w piersi jego drgał i rwał się jak fałszywa gamma, wymówił:
— Uczynisz mi wielką przyjemność, Don Rodrygu, jeśli wyjdziesz ztąd natychmiast! Natychmiast! — powtórzył silniej, z powracającym jakby na chwilę uniesieniem; ale zaraz potem dodał z uśmiechem:
— Odtąd im rzadziej widywać się będziemy, tem większą sumę przyjemności zdobędziemy sobie oba!
— Podzielam twe zdanie ojcze, — odpowiedział Rodryg — postaram się także i sobie dostarczyć przyjemności o jakiej mówisz. Zresztą wzajemna miłość i przywiązanie nie są cechami odznaczającemi naszą rodzinę. Gdyby było inaczej, nie bylibyśmy chyba dziećmi naszych rodziców.
Rzekłszy to Rodryg, oddał ojcu głęboki, szyderski ukłon, i powoli, żadnego prawie szelestu nie czyniąc, opuścił pokój.
Wtedy Suszyc usiadł znowu przed swem biurem, i długo siedział nieruchomy, szklistemi oczami patrząc w przestrzeń z uśmiechem to ukazującym się, to znikającym na bladych wązkich wargach. Stopniowo jednak czoło jego chyliło się coraz niżej, aż opadło