Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Natura jego nie krępowana niczem, wystąpiła na zewnątrz, oczy błyszczały śród zmroku ponurem światłem żądz obiecujących sobie prędkie zadowolenie; chwilami przyśpiewywał sobie brudną jakąś karczemną piosenkę, to znowu wpadał w zamyślenie, i śmiał się cicha, drwiącą niby odpowiedź dając wichrom, które lecąc po polach, słały w przestrzeń przeciągłe jęki. Wszedł do miasta, przebył kilka całkiem już prawie pustych i cichych ulic i placów, aż znalazł się na rogu błotnistej ulicy. Tu zaszedł mu drogę człowiek, powolnym i niedbałym postępujący krokiem. Pomimo ciemności, poznali się wzajem i przystanęli.
— Jak się masz, mój chlebodawco! — ozwał się nowo spotkany głosem, który posiadał dziwny dźwięk, nawpół drwiący, nawpół głuchy.
— Dobrze się mam, moja ręko — odmruknął Rycz, — wracam od mego prycypała i opiekuna.
— Winszuję ci — zwolna wymówił pierwszy, — chciałbym więc w tej chwili mieć przy swoim paltocie kieszenie twego surduta. Muszą być ciężkie....
— Zgadłeś ręko moja, cięższe są one dziś niż były oddawna.
— Może chcesz abym ci pomógł nieść ten ciężar?
— Dziękuję! niedaleko do domu, zaniosę sam.
Zamieniając te urywane wyrazy, dwaj ci ludzie postępowali obok siebie wązkim chodnikiem, tu