Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przyrzeczona ci od dzieciństwa, Mirtala, jest oblubienicą twoją. Uprowadź ją i zaślub, i niech błogosławieństwo Pana będzie z Wami i potomstwem waszém. Lękam się tylko...
— Lękasz się, aby obecność jéj ucieczki méj nie utrudniła, niech zginie ona lepiéj u boku mego, niżeli...
I znowu wielkim wysiłkiem woli powściągnął się i umilkł. Po grubych zmarszczkach, fałdujących policzki Menochima, spływały dwie łzy.
— Sierocą będzie starość moja, jako cedru, od którego siekiera drwala odrąbała wszystkie latorośle jego...
Podniósł jednak głowę, zarumienił się, oczy jego strzeliły błyskawicą.
— Ale — zawołał — Pan w dobroci swojéj dał mi pociechę nieprzebraną...
Dłoń jego opadła na pergaminy, stół okrywające.
— Z niemi — domówił ciszéj — wytrwam do końca... niemi do chwili ostatniéj służyć będę sprawiedliwości... Z nich biją promienie, które oświecą i ogrzeją dni mojéj starości!...
— Pergaminy te, ojcze, były zajęciem i szczęściem twojém już przedtem, nim ztąd odszedłem. Ale co na nich kreślisz...
— Dowiész się o tém jutro. Jutro, po raz piérwszy, przed ludzkiém okiem całą duszę moję ukażę, a oko to będzie twojém...
Kilkaset tylko kroków oddzielało malutki domek Menochima od obszerniejszego niż wiele innych i pokaźniéj wyglądającego mieszkania Sary. Wewnątrz mieszkania tego widać téż było dostatek, z zamożnością graniczący. W izbie obszernéj, choć nizkiéj także i z ciemnemi, chropowatemi ścianami, wesoło paliły się dwie spore lampy, przy których świetle trzy młode dziewczyny, wysmukłe, bladawe, z grubemi kosami zarzuconemi na plecy, z przywiązanéj do przęśnicy, śnieżno białéj wełny, wiły na wrzeciona cienkie nici, a dwaj poważni, brodaci mężowie, w długich chitonetach i ciężkich turbanach, nad wielką rozwartą księgą wsparci, wiedli ze sobą cichą, częstemi giestami rąk i głów ożywioną, rozmowę. Prządki były córkami Sary; twarze miały pogodne i, często uśmiechając się ku sobie, zamieniały się wesołemi szepty. Jeden z dojrzałych mężów był Goryaszem, owym bogatym perfumiarzem i łagodnym Hillelistą, o którym wspominał Menochim, drugi — Symeonem, małżonkiem Sary, ojcem Transtiberańskiéj synagogi, srogim i twardym zwolennikiem nauk Schamaja, mistrza zaciętéj walki Izraela z obcemi narody. Dokoła ciemnych ścian stały drewniane ławy, stołki i skrzynie, tu i owdzie przyozdobione dość kosztownemi okryciami; stół, przy którym siedzieli dwaj mężowie, zasłany był cennym kobiercem wschodnim, w kącie izby połyskiwał srebrny, ciężki, siedmioramienny świecznik, otoczony misami, dzbanami i czarami z drogiego metalu. Wprawdzie nie było tu nigdzie, na ścianach, sprzętach ani w naczyniach, najlżejszego podobieństwa do czegoś, coby nazwaném być mogło dziełem sztuki: żadnego malowania, żadnych ozdób, żadnéj nigdzie wesołéj, wdzięcznéj gry barw lub linii. Wszystko tu było surowe, poważne, monotonne, niemniéj