Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o farbiarskich zajęciach. Kilka oberży, brudno i posępnie wyglądających, buchało na zewnątrz hałasem grubych głosów i wonią najpośledniejszych napojów, a dokoła nich zbierali się w krzykliwe gromady, idący po zarobek do miasta, lub z miasta powracający, lektykarze i tragarze. Tragarzy Syryjczyków i Żydów pełno bywało, szczególniéj w tém miejscu, gdzie na żółtych falach Tybru przybyłe zatrzymywały się statki, ładowne towarem, przysyłanym tu z wielkiego nadmorskiego portu Ostyi. Statki przybywały nieustannie; nieustannie téż u brzegu rzeki panował tłok ludności żeglarskiéj, zmieszanéj z tą, która, zdejmując ze statków towary, składała je u brzegu w spiętrzone stosy, albo na grzbietach mułów i osłów i na wozach, zaprzężonych mułami i osłami, uwoziła ku mostom, kilku klamrami spinającym brzegi rzeki. Stuk więc, skrzyp, gwizd i warczenie narzędzi rzemieślniczych i fabrycznych, przeciągłe wołania żeglarzy, przywodzących do portu towarowe statki, i chóralny, potężny plusk ich wioseł, turkot wozów, tentent stóp zwierzęcych, hałasy oberż, łączące się z rozmowami i kłótniami męzkich głosów, z gwarą kupujących i sprzedających niewiast, z wesołemi lub płaczliwemi krzykami mnóztwa dzieci, wytwarzały wrzawę ogłuszającą, jak nieustanny grzmot huczącą w ciężkiém, dławiącém, smrodliwém powietrzu. Olbrzymie ścieki i podziemne kanały, które od wieków już z nieporównaną doskonałością Rzym oczyszczały, téj jego dzielnicy oczyścić nie mogły. Wyraźniéj jeszcze może, niż w ubiorach, mowie i rysach twarzy, Wschód ukazywał się tu w nagromadzonych wszędy śmieciach, w ciekących swobodnie mętnych i cuchnących wodach, w ostrych lub mdławych zapachach, ulatujących z kuchen. Kuchenne zapachy cebuli i ryb nadgniłych mieszały się w powietrzu z gęstym dymem garbarni, z gryzącym smrodem farbiarni, z odurzającą wonią myrry, kasyi, aloesu, szafranu, cynamonu, aromatycznych kor i korzeni, unoszącą się z fabryk perfum. Wszystko to, złączone z wyziewami, jakie wydaje zazwyczaj ciężko uznojona i od wytworności daleka ludność, wytworzyło atmosferę którą-by żadna pierś, miejscu temu obca, bez szkody i cierpienia oddychać nie mogła. Przenigdy téż nie ukazywał się tu nikt z wytwornego rzymskiego świata, i każdy z tych, którzy na Kapitolu, Awentynie lub cesarskiém Palatyńskiém wzgórzu, przechadzali się po źwierciedlanym bruku z lawy, w świeżym i wonnym cieniu pałaców i portyków, spoglądał na mrowisko to, ścielące się po przeciwnéj stronie Tybru, wzgardliwie, niechętnie, co najmniéj obco. Zejść tam, pomiędzy te nizkie, płaskie dachy, w tę ludność, szwargocącą językiem niezrozumiałym i barbarzyńskim, w pył ten, dym, smród i wrzak, wstrętniejszém i straszniejszém dla każdego z nich było-by zadaniem, niż przepłynąć morze i wylądować u brzegów Afryki lub Brytanii.
Jeżeli jednak z góry ku dołowi nie zstępował nigdy nikt, z dołu ku górze wspinało się mnóztwo istot, codziennie od mrowiska tego odrywających się i niezmiennie do niego powracających. Codziennie mnóztwo Żydów, starych i młodych, nie przemieniając ojczystego stroju swego na żaden inny, opusz-