Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usiedli przy ognisku i, pochyleni ku sobie, rozpoczęli długą, cichą rozmowę.
Niedaleko ogniska stał wysmukły młodzieniec w białéj tunice, ze srebrną opaską na kruczych włosach, i z razu chmurny wzrok wlepiał w ziemię. Lecz, gdy tylko podniósł powieki, cała dusza jego skupiła się w oczach, które utkwiły w postaci kobiecéj, majaczącéj w najciemniejszym kącie wielkiéj sali. Jakkolwiek opływała ją całą biała zasłona, rozpoznał odsłoniętą część twarzy. Oczy ich spotkały się z sobą. Z dala uśmiechnęli się do siebie. Skinieniem głowy przywołał ją i z cicha wymówił: Chodź!...
W ogrodzie Pretora było miejsce jedno, do którego nie dochodziły ani echa ulicznego zgiełku, ani promienie upalnego słońca. Z gęstwiny nizkich bukszpanów i krzaczystych mirtów kilka palm strzelało tam wysoko zielonemi parasolami swemi, rozlewając dokoła cień rzeźwiący i chłodny. Krzewy, okryte kwitnącemi różami, i puszysty kobierzec fiołków, napełniały powietrze upajającą wonią; w pobliżu, brylantową rosą osypując róże i fiołki, szemrała fontanna. Samotność panowała tu zupełna, a ciszę przerywały tylko szmery fontanny i dźwięki dwu rozmawiających głosów. Męzki, kryształowy, śpiewny głos mówił:
— Nakoniec zobaczyłem cię, Arachne moja! Gdzieżeś tak długo była? Czemu nie przyszłaś, gdy cię wzywałem? Burzą oddycham, a ciebie, jak pogody, pragnę.
Na kobiercu fijołków leżąc, z głową na dłoni wspartą, łagodnym giestem pieścił on włosy siedzącéj przy nim dziewczyny i wzrokiem pił rumieniec szczęścia, który wybijał się na twarz jéj, przychudłą i jak liść lilii białą i delikatną.
— Dawno, dawno, dawno nie widziałam cię, królu mój, — zaczęła ona. — Brat mój, którego w dzieciństwie za oblubieńca mi dano, uwieźć mię ma z Rzymu na zawsze... Wszyscy moi całowali miecz obrzydły, a dziś płaczą, jęczą i lękają się bardzo... Ale teraz wydaje mi się, że to był ciężki sen... Przedwieczny mię obudził i oto znowu z tobą jestem i na ciebie patrzę... Artemidorze!
Oczy miała pełne łez. Stęskniona miłość jéj naiwnie i namiętnie wypowiadała się spojrzeniem, uśmiechem i słowy. We wzruszeniu, przechodzącém jéj siły, pochyliła spłonione czoło i tuż przy jego piersi utopiła je w chłodnéj gęstwinie fijołków. Lecz na delikatnych ramionach jéj spoczęły dwie białe dłonie, i ruchem, pełnym pieszczoty, podniosły ją z nad kwiatów. Ciemne, głębokie oczy malarza napełniały się upajającą rozkoszą.
— Nic schylaj twarzy ku ziemi, — zaczął z cicha i zwolna, ale patrz w górę, dokoła i na mnie... Jak pięknym jest świat! Czy te gorące szafiry nie na to istnieją, aby przyświecać ludzkiemu szczęściu? Czy pyszne te róże nie są pochodniami, które natura zapaliła poto, aby płonęły na ołtarzach miłości?