Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

za bary, urywane krzyki i zbrojne kroki. Ale szaleniec, kędyś tam, w pstrym i ściśniętym tłumie, konwulsyą namiętności zjęty, głosem ochrypłym i przerywanym toczoną walką, wołał jeszcze:
— Przeklęci bądźcie oboje przez silnego i strasznego Boga! Przeklęci bądźcie przez niebo i ziemię! Przeklęci bądźcie przez wszystkich, służących sprawiedliwości! Przeklęci bądźcie przez każdą siłę wyższą na niebie i ziemi! Przeklęci... przeklęci... przeklęci!...
Ochrypły, przerywany, wściekły głos oddalał się wciąż, oddalał się i słabł, jakby tego, z czyjéj piersi wybuchał, uprowadzano coraz daléj i daléj. W trybunach, lożach i na wielu szlacheckich ławach panowało milczenie, stokroć wymowniejsze, niż-by były huczne oklaski. Milczenie to było pełne złośliwéj radości, przemocą niemal wydzierającéj się na twarze. Wszystko, co z jakichkolwiek przyczyn, dla obecnego porządku w Rzymie lub dzisiejszych przedstawicieli jego kroplę choćby jadu chowało w sercu, wszystko, co ze wzgardą spoglądając na obce narody, gardziło klejnotami okrytą przedstawicielką tego z pomiędzy nich, którym gardzono najbardziéj; wszystko, co było w Rzymie czystém, zbuntowaném, dumném, zawistném lub urażoném, z obojętnością, wymowniejszą nad oklask, przyjęło obelgę, przez nieznane jakieś usta rzuconą na głowę cesarskiego syna i jego kochanki.
Wraz z otoczeniem swém milczał i tryumfujące spójrzenia ciskał Cestyusz, nienawidzący Judejczyków, których zwyciężyć nie mógł i którzy mu odebrali żonę; milcząc, lecz ironicznie uśmiechano się w loży Eliusa Lamii, którego twarz, pod wesołą maską, miłostki cesarskiego syna rzeźbiły rozpaczą i gniewem; ponuro i głośno niemal śmieli się krewni i przyjaciele Marcyi Formilii, opuszczonéj małżonki Tytusa. Lecz ponurą i groźną także stała się dobroduszna zazwyczaj, gruba, żołnierska twarz Wespazyana; Domicyan popędliwym giestem wyciągał ramię, wołając:
— Cezarze! rozkaż, aby jutro ścięto publicznie śmiałka tego!
Ale gdy giest i usta jego groziły, oczy śmiały się zjadliwą radością, ciosem, który brata jego dotknął, budzoną. Ciosem były dla Tytusa nie tyle krzyki i przekleństwa nieznanego zuchwalca, ile ten niemy poklask, którym przyjęła je znaczna część tych właśnie, których dziś ująć, zadziwić, dla celów swoich podbić zamierzał. Nie ugiął on przecież głowy; przeciwnie, oczy jego, które przed chwilą z upojeniem tonęły w źrenicach kochanki, cisnęły płomień srogiego gniewu. Łagodny Tytus, którego ci i owi zwać już poczynali: „słodyczą ludzkiego rodu“, w gniewie, w żalu, uczuł się ulubionym synem pana świata, i spójrzeniem piorunującego pół-boga wodził dokoła. Berenika zniknęła pośród orszaku Agryppy, który otoczył ją i szybko przed oczyma ludzi zasłonił.
Wszystko jednak, co działo się na dole, cichą sielanką było wobec téj burzy, którą huczały górne piętra gmachu. Tam żołnierze kochali Tytusa jako wodza, który powielekroć wiódł ich ku zwycięztwu, a lud, olśniony pięk-