Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Obejmujące szyję przyjaciółki ramię Mirtali opadło nagłe. Wzniosła oczy ku niebu, które istotnie powlekać się już zaczynało przezroczystą zasłoną zmroku. Z za ciemnych ogrodów Cezara, okrywających stok Janikulu, wypływał biały rożek półksiężyca. Niespokojne oczy przesuwając po twarzach towarzyszek, szybkim, urywanym głosem mówić zaczęła:
— Idźcie do domu matki waszéj... przyjdę tam za chwilę... Teraz iść muszę... muszę... tam, w stronę mostu i łuku...
Uczyniła ruch taki, jakby nie odejść, ale raczéj odbiedz, uleciéć od nich chciała; lecz nagle, cała drżąca, z wyrazem męki niewymownéj na twarzy, stanęła i obu rękoma uczepiła się ramion i szyi Eli... — Idę z wami... już idę... prowadźcie mię... obejmij mię, Elo!...
Nie spostrzegając dziwnych zmian, które za, chodziły w słowach jéj, ruchach i wyrazie twarzy, wesołe i uroczystością dzisiejszą zajęte dziewczęta, uprowadziły ją ku domowi Sary. Ela szczupłém ramieniem otaczała jéj kibić; rudowłosa z uśmiechem szeptała coś o niéj poważnéj Racheli; żywa Miryam, brzęcząc dzwonkami sandałów, błyszczący naszyjnik swój zapinała u jéj szyi. Przed progiem domu Sary, Mirtala stanęła znowu i, z twarzą wzniesioną, spojrzała kędyś daleko i wysoko. Daleko, za nizkiemi, płaskiemi dachami przedmieścia, wysoko, jakby pod samém szarzejącém sklepieniem nieba, szczyt łuku Germanikusa płonął jeszcze w ostatnich blaskach słonecznych, jak tęcza, spleciona z purpury i złota. Ani na otaczające ją towarzyszki, ani na ludzi innych, których coraz więcéj ukazywało się na ulicy, nie zważając, Mirtala, giestem rozpacznéj tęsknoty wyciągnęła splecione ręce ku punktowi temu, samotnie gorejącemu jeszcze śród szybko mierzchnącéj przestrzeni. Lecz zaledwie towarzyszki jéj zdołały wyrzec słowo zapytania, ogarnęła ją i z sobą porwała rzeka ludzi, śpieszących się, przygarbionych, pochylających głowy pod ciężarem grubych turbanów, tłoczących się i popychających wzajem, i z cicha, lecz zapalczywie ze sobą gwarzących. Podobnemi rzekami, ze wszystkich ulic i placów przedmieścia, lud płynął ku wysoko wznoszącemu się nad domowstwa inne domowi modlitwy.
Była to budowa nietylko wysoka, ale i dość bogato przyozdobiona. Zdawało się, że na nią, to i w nią spływały wszystkie bogactwa, na jakie zdobyć się mogła otaczająca ją gromada nizkich i ozdobności wszelkiéj pozbawionych domówstw. Bogactwa te wprawdzie, w porównaniu z temi, które gromadziły się z drugiéj strony Tybru, a nawet i w innych miejscach zatybrzańskiéj dzielnicy, były jako drobna kropla wobec wezbranego morza. Niemniéj, w zbiorowisku tém śmieci, kałuż i smrodów, było to miejsce jedyne, otoczone czystością, pielęgnowaną starannie; wśród ścian drewnianych, ciemnych, skleconych z niedbałością taką, że czyniła je ona podobnemi do wędrownych tylko namiotów, były to ściany jedyne, na które złożyły się cegły i wapno, a nawet, gdzieniegdzie, skromne, bo rzeźb pozbawione, lecz różnemi barwami mieniące się, marmury. Drzwi wysokie, szerokie i przyozdobione ogni-