Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czasu! czasu! wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta, obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień, lub stronic co tydzień. Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!...
Ale czas tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się...
Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Ś-to Jerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania nawet niekiedy, przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie