Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jańcia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyślenie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Marta powstała.
— Nie, rzekła z cicha, tak być nie może. Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek, dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłómoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła, przynosząc ze sobą trzy książki. Była to gramatyka francuska, chrestomatya i przeznaczona do użytku szkół, historya francuskiego piśmiennictwa.
Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Marta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w świecie pisowni, plątały się przed oczami jej, jak pasma powikłanych nici, jak labirynt wskazówek i faktów naukowych, nieznanych całkiem, lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pamięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumienie wymaga