Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaczerwienionemi powiekami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlając tem niejako niepokój i bolesne targania się steranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punktu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.
— Czy pani byłaś już kiedyś nauczycielką? wymówiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do staruszki. Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce w koło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha.
— Non, Madame, c’est le premier fois que je... je... Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, któremiby wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmęczonej jej pamięci.
— J’avais... zaczęła po chwili, j’avais la fortune... mon fils avait le malheur de la perdre...
Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołała na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepokój nie zdawały się budzić w niej spółczucia.
— To smutno, rzekła i pani tego jednego tylko masz syna?