Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kół i kopyt końskich wiele, ale ludzi pieszo idących mniej daleko, wcale prawie niema.
Biegła ulicą, wymijała teraz koła i kopyta końskie z tą samą zręcznością, jak przedtem przechodniów. Ale w tej samej chwili gdy rzuciła się na środek ulicy, rzuciła się tam za nią ciemna masa złożona z goniących ją ludzi. Kim byli ludzie ci? Na czele ruchomego orszaku połyskiwały żółte blachy; za nimi pędziła krzycząc i śmiejąc się gawiedź uliczna, zawsze skora do uczestniczenia w każdej scenie ruchliwej, za gawiedzią jeszcze ciągnęli wolniej nieco uliczni próżniacy, w każdym widoku tłumnym skorzy zawsze szukać dla siebie rozrywki.
Dorożki i powozy przerzedziły się nieco. Kobieta stanęła pośród ulicy i obejrzała się za siebie.
Kilkadziesiąt kroków oddzielało ją jeszcze od czarnej masy złożonej z postaci ludzkich, krzyczącej głosami ludzkimi. Stała parę sekund tylko i puściła się znowu przed siebie. Wtedy i naprzeciw jej także ukazała się masa czarna, ruchoma, jak ta, która była za nią, z innym tylko kształtem, bo podłużna, wysoka, z wielkiem okiem płonącej u góry purpurowej latarni. Dzwonek srebrny, przeźroczysty, donośmy, zadźwięczał w powietrzu, dźwięczał długo, przenikliwie, ostrzegająco,