w oczy rzucono, była niezasłużoną, wielką, krwawą może, ale i cóż stąd? Czyż kobiecie w jej położeniu wolno w zamian obelgi rzucić komuś w oczy kęs chleba czarny, twardy, gorżki, ale ostatni? Nie umieć uczynić nic, aby dźwigać się z upośledzonego położenia, i zarazem nie módz cierpliwie przenieść ciosów i poniżeń tego położenia, co za niekonsekwencya! Przez własną nieudolność oddawszy się w ręce kobiety wyzyskującej tę nieudolność, wymagać od niej dla siebie szacunku i wymiaru sprawiedliwości? Co za bezrozum!
Nie! myślała Marta, jedno z dwojga. Trzeba być na świecie albo silną i dumną, albo słabą i pokorną. Trzeba umieć dźwigać i chronić godność swą osobistą, albo zrzec się do niej wszelkiej pretensyi. Jestem słabą, powinnam być pokorną. Nie mogę czynami mymi podnieść się do takiego położenia, aby nakazać ludziom szacunek dla mnie, nie powinnam go też wymagać. I zresztą, za cóż ludzie szanować mnie mają? Jaż sama czy naprawdę szanuję siebie? Czy mogę bez wstydu i wyrzutów sumienia patrzeć na to dziecię, któremu powinnam być opieką i podporą, a jestem niczem? Czy mogę bez najgłębszego upokorzenia myśleć, że nakształt owcy bezbronnej i głupiej, pochylam kark mój przed nieuczciwą ręką, pozwalając, prosząc nawet, aby z pracy dni moich, z potu
Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/307
Wygląd
Ta strona została przepisana.