Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nionego wesela i szczęścia, odźwierciedlał owszem w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.
Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim blaskiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ściskała jej rękę. „Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz bezemnie!“ Ze słowami temi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
— O! jakże kochałam go! jak kocham go jeszcze! szepnęła wdowa, zarazem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś podniosła się ogromnem westchnieniem. — Nie, Karolino! przez Boga, nie! zawołała podnosząc wysoko twarz oblaną promienną bladością; byłam szczęśliwszą od ciebie. Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mnie, kochał, szanował. Konając, myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham go jeszcze, choć go niema już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Miłość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
— Którą postępując dostaniesz się wkrótce