Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy wiesz, Marto, przerwała milczenie kobieta w atłasach, że jesteś prawdziwie piękną! Co za pyszny wzrost! musisz być przynajmniej o pół głowy wyższą odemnie, bieda nie zeszpeciła cię dotąd wcale, chociaż różowy odbłysk żaru, który w tej chwili pada na twarz twoją i naśladuje delikatny rumieniec, podnosi bardzo piękność twą i prześlicznie wygląda przy tych kruczych olbrzymich włosach! Cóżby to było, gdybyś jeszcze zamiast tej brzydkiej wełnianej zrudziałej sukni włożyła ubranie żywej barwy i wykwintnego kroju, zamiast tego płóciennego gładkiego kołnierza otoczyła szyję swą przeźroczystą koronką, żebyś warkocze twe podniosła wyżej nieco i ubrała je pąsową różą lub złotemi szpilkami... Byłabyś prześliczną, moja droga, i trzabeby ci było tylko parę razy ukazać się w loży pierwszego piętra na reprezentacyi modnej jakiej komedyi, aby młodzież całej Warszawy zapytała jednogłośnie: Kto ona? gdzie mieszka? czy pozwoli, abyśmy hołdy nasze u jej nóg...
— Karolino! Karolino! przerwała Marta prostując się i wzrokiem pełnym zdumienia patrząc na towarzyszkę, po co ty mówisz to wszystko? Jakiż związek słowa twoje mieć mogą z położeniem, w jakiem zostaję z boleścią wdowy, z trwogą matki? po co mi piękność? po co mi stroje bogate?