Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ach! Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdziwiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punkcie i o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuistny. Kształtna i delikatna linia ust tych jak też i wszystkie linie twarzy młodzieńca, mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszonymi. — Cóż tam takiego? zapytała piękna kobieta niechętnym trochę głosem, doprawdy, dodała zalotnie, powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu! Idziesz pan ze mną a patrzysz nie wiem na kogo...
— To ona! szepnął Oleś, ach jakże piękna!
Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie spoczywał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wyciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce zawołała: Wszakże to Marta Świcka!
Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów św. Krzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.
Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła ją i nawpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz