Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ci sposobności pracowania; jako człowiekowi smutno mi, żeś nie kształciła dostatecznie swych zdolności. Posiadasz pani zdolności niezaprzeczone, szkoda tylko, wielka szkoda, że nie uczyłaś się więcej, obszerniej, gruntowniej...
Przy ostatniem słowie księgarz wziął ze stołu zwój papieru i podawał go Marcie. Ale ona nie wyciągnęła ręki, nie uczyniła najmniejszego poruszenia, stała wciąż wyprostowana, sztywna, jakby skamieniała, i tylko na bladych ustach jej drżał dziwny uśmiech. Był to jeden z tych uśmiechów, które miliony razy smutniejszymi są od łez, bo widać w nich ducha poczynającego szydzić z siebie i ze świata. Słowa księgarza, sądzącego literacką pracę Marty, były dosłownem prawie powtórzeniem słów literata, wydającego przed kilku miesiącami wyrok na jej rysunek. Te to zapewne zbliżenie kurczowym uśmiechem poruszyło drżące wargi kobiety.
— Zawsze to samo! szepnęła po chwili, poczem pochyliła głowę i głośniej wyrzekła: Boże mój, Boże, Boże!
Jęk ten wydarł się z ust jej szybki, stłumiony, lecz przeszywający. Nietylko więc płakała już wobec świadków, ale i wydawała jęki. Gdzież więc podziała się dawna duma jej i mężna powściągliwość? Przymioty te właściwe