Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szwejcowej. Nakoniec więc, po długich poszukiwaniach, po trudach podejmowanych nadaremnie, upokorzeniach również nadaremnie przenoszonych, po bezowocnem szamotaniu się śród dróg różnych i żebraczem pukaniu do drzwi wielu, Marta znalazła robotę, możność zarobkowania, tę podstawę, na której budować się musiał byt jej i jej dziecka. A jednak gdy zmęczona długiem chodzeniem po mieście, wróciła do swej izdebki, nie uśmiechała się tak jak owego dnia szczęśliwego powrotu z bióra informacyjnego, nie otworzyła ramion ku biegnącemu ku niej dziecięciu, i nie powiedziała mu ze łzą w oku i z uśmiechem na ustach: dziękuj Bogu! Blada, zamyślona, z głęboką fałdą na czole i zwartemi usty, Marta usiadła dziś przy małem okienku, szklanemi oczami wpatrzyła się w dachy otaczających domostw, i żadnego dźwięku rozróżnić niezdolnem uchem wsłuchiwała się w gwary wielkiego miasta.
Nizka cyfra przyobiecanego zarobku nie przestraszała jej; zbyt mało jeszcze upłynęło czasu, odkąd poczęła związywać i łatać środki do życia na kształt szmaty spruchniałej, rwącej się i rozpadającej w ręku, zbyt niewprawną jeszcze była w groszowe rachunki ubogich i zbyt nieświadomą tego roju codziennych szczególików, z których każdy drobniejszy od