Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nianą kołdrą, u okna zawiesiła białą firankę, w szafie ustawiła kilka talerzy i garnuszków, dzbanek gliniany do wody, takąż miednicę, mosiężny lichtarz i mały samowarek. Uczyniwszy to wszystko wzięła jeszcze z za pieca wiązkę drewek i rozpaliła na kominie wesoły ogień.
— Ot tak, rzekła, powstając z klęczek i twarz zarumienioną od rozdmuchiwania płomienia zwracając ku nieruchomej kobiecie: rozpaliłam ogień i zaraz tu będzie pani ciepłej i widniej. Drzewo na opał, mówiła dalej, znajdzie pani za piecem, będzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna w tłomoku, naczynia kuchenne i kredensowe w szafie, świeca wprawiona w lichtarz także w szafie!
Mówiąc to poczciwa sługa zdobywała się widocznie na ton wesoły, ale uśmiech zsuwał się z ust jej, a oczy napływały łzami.
— A teraz, rzekła ciszej, składając ręce, a teraz pani moja, trzeba mi już iść!
Kobieta w żałobie podniosła głowę.
— Trzeba ci już iść, Zosiu, powtórzyła, to prawda, dodała rzucając spojrzenie za okno, zmierzchać już zaczyna... będzie ci straszno iść wieczorem przez miasto.
— O nie to, droga pani! zawołała dziewczyna, ja dla pani poszłabym w noc najciemniejszą na koniec świata... ale... nowi moi