Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślała, ale skopiować robotę czyjąś potrafię chyba... potrafić muszę...
Myśląc tak, otworzyła podługowate pudełko, w którym mieściły się przyrządy do rysowania. Marya Rudzińska, wiedzona dobrocią serca i delikatnością uczuć, odgadła nową potrzebę, w jakiej najdzie się uboga kobieta i wręczyła jej to pudełko wraz ze wzorem, z którego kopia wykonaną być miała. Ołówek Marty posuwał się po gładkim papierze, czuła, że ręka jej była lekką, że myśl jej spajała się ściśle z myślą artysty, że oko jej dostrzegało bez trudności najzawikłańsze zgięcia linii, najsubtelniejsze różnice i przelewania się świateł z cieniami. Serce jej uderzało coraz silniej i radośniej, oddech stawał się coraz łatwiejszym, rumieniec występował na blade policzki, oczy rozpłomieniały się pogodą i płonęły zapałem. Pocieszycielka strapionych, towarzyszka samotnych, piastunka burzami życia miotanych, praca, wstąpiła na ubogie poddasze i przywiodła ze sobą — spokój. Daremnie promień słońca pieszczący z rana nagie ściany izby, zniknął za wysokimi dachami domostw, daremnie wielkie miasto toczyło w dole głuche swe tajemnicze nieustanne gwary, Marta nie widziała nic i nic nie słyszała.
Podnosiła czasem oczy od roboty, aby