Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niądze, które jej ofiarowywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie niczem, chyba bezowocnemi dobremi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnem świetle dnia dogorywającego, otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomyślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących zaledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jańcia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące z izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczupłym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kiedy nakoniec ogarnęły ją ciemności nocne, powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana, przesunęła się zgrabna koperta ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trzema pięciorublowemi asygnatami wewnątrz. Marta zerwała się z siedzenia i zapaliła lampę. Widmo niezapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umyśle Marty pozostało po niem głu-