Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili stara zawołała:
— Aha! to od panieneczki taki zapach rozchodzi się po hotelu... Jezusie! co bzu we włosach! Więdnie już, a jeszcze pachnie i taki śliczny!
Anja Lind u samego już prawie dołu wschodów stanęła.
— Weź go, babciu, weź wszystek... oddam ci go... zaraz! zaraz!
I tak samo, jak przed godziną we wspanialej sali koncertowej, szczupłe, wpółobnażone jej ramiona zaczęły zwinnymi, prędkimi fuchami zdejmować, odrywać od sukni, gdzieniegdzie jeszcze pozostałe na niej liliowe kwiaty. Potem podniosły się ku włosom.
— Miałam dziś mnóstwo, mnóstwo bzu... byłam nim tak okrytą, że ludzie nazwali mię krzakiem bzowym... to było bardzo zabawne, ale teraz... babciu... bardzo mi smutno... Cieszę się tylko, że mogę ci dać jeszcze trochę bzu... tylko trochę... rozdałam go... ach, jakże żałuję, że rozdałam, i tak niewiele dać ci mogę... Ale weź, weź! To nic, że zwiędły! Trzeba go zaraz w wodzie postawić: a odżyje i jutro jeszcze pachnąć będzie... O, ja kiedyś dobrze, dobrze znałam się z bzem i wiem o wszystkich jego zwyczajach! Odżyje z pewnością! Jeszcze jedna gałązka! Zaraz! zaraz! Czasem tak mocno trzymają się włosów, że trudno je wyjąć! zaraz! zaraz! jeszcze jedna malutką, ale taką śliczną! A tam jest jeszcze jedna większa, tylko tak mocno trzyma się włosów... nie, to wyjmę ją zaraz, zaraz!
Razem z kwiatami wyciągała z włosów przytrzymujące je szpilki, tak, że złote ich pasma po