Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos męzki, gruby, lecz młody i także zniżony, odpowiedział:
— Gdzietam bez! To pewno perfumy z za których drzwi tak buchnęły. Zkąd tu bez!
Kibić śpiewaczki, otoczona bzową wonią, podała się nieco naprzód i delikatne jej nozdrza szeroko roztwierać się zaczęły, jakby i do niej także zaleciał zapach jakiś niespodziany a dziwny. Jakim językiem rozmawiają ze sobą ci ludzie, których postacie majaczą w głębi framugi, słabo oświetlonej zdala dogorywającą u ściany lampą? Anja Lind dawno już mowy tej nie słyszała, lecz rozumie ją jeszcze wybornie. Kilka lat wytężonej pracy, parę innych, napełnionych jedynem upragnieniem sławy i zachodem około jej zdobywania, spędziła wśród wielojęzycznego gwaru. Tej mowy, która brzmiała w mrocznej framudze, używała tak rzadko, tak prawie nigdy, że nawet z myśli jej ustąpiła ona przed inną. Teraz przecież śpiesznie posunęła się naprzód i stanęła naprzeciw framugi, w cieniu kolumny, u której szczytu z marmurowego wazonu rozpościerały się wielkie liście palmy. Jak marmur biała i cicha, zlała się w jedną całość z kolumną i, chciwie słuchając, przed oczyma wyobraźni miała jakieś dawno niewidziane ściany, drzewa, ogrody, szmaty pól i łąk, jakąś błękitną wstęgę rzeki i rozsypane po niej deszcze słonecznych iskier... rój widziadeł zapadłych w przeszłość, dawno pożegnanych, wśród trudów i wzruszeń życia zapomnianych, teraz w stanie chaosu, lecz w kształtach i barwach wyraźnych, z siłą nawet natrętną — zmartwychwstających.