Nie sam już głos oklaskiwano, lecz pełen wdzięku dowcip śpiewaczki, która nadaną jej nazwę w locie pochwyciła i niby piłkę, w pieśń ją tylko owinąwszy, odrzucała publiczności. W grzmocie oklasków potoczył się znowu basowy dźwięk: bravo! bravo! rozległy się pełne śmiechów wołania: witzig! graziös! charmant! lecz także przeszywające syczenia tych, którzy, niecierpliwie oczekując śpiewu, innym milczenie nakazywali. Jakoż wnet ono nastało i Anja Lind po raz drugi rozpoczęła przerwaną piosnkę:
O, wär mein Lieb ein Fliederbusch!
Artystyczna natura, wrażliwa i zmienna, przyoblekła ją dziś w trzecią już postać. Wcielona idylla, przedzierzgnięta potem w tragedyę, stała się teraz dzieckiem rozbawionem i figlarnem. Po jutrzenkowej świeżości jej twarzy jak garść promyków rozsypało się mnóstwo uśmieszków nieudanych i niezalotnych, lecz tak szczerych i niewinnych, jak swawola niewinnego, pięknego dziecka. Delikatne linie jej kibici nabrały też prawie dziecięcej prostoty i gracyi, a gdy śpiewała, że pragnęłaby ptakiem unosić się nad swem, w krzak bzowy zaklętem, kochaniem, ramiona jej, gronami bzu osypane, wydawały się skrzydłami, które wnet czarem pieśni i kochania z nad ziemi ją uniosą. Potem zapragnęła jeszcze być kroplą rosy, co wieczór w liściach bzu utajoną, rzuciła na salę kilka nut tak czystych jak rosa i tak powoli rozpływających się w ciszę, jak w mgłę rozpływają się krople rosy i — umilkła. Salę ogarnął szał. Nie była to już burza, był to szał. Artystka sprawiła rozkosz dwóm naraz zmysłom