Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wznosi oczy ku szybie najwyższej i spostrzega na niej jodełkę, bardzo wyraźną, spiczastą u góry, a ku dołowi coraz szerzej rozpuszczającą gałęzie, zupełnie taką, jaka rośnie na cmentarzu wiejskim, nad mogiłą jego ojca. Ta nizka mogiła, z dwoma krzakami róż, przez matkę zasadzonemi, cieniem jodły okryta, śpi spokojnie w tę noc zimową — daleko!
Wtem podniósł się na łokciu i do połowy z łachmanów wynurzony, z głową naprzód podaną, patrzył, nie na okno już, lecz w pustą przestrzeń pokoju. W tej przestrzeni widział rzecz szczególną. Był to wiąz stary, wysoki, taki, jak ten, który stał przed ich domem pośrodku małego dziedzińca; i od tego wiązu odrywający się liść młody, świeży, poranną rosą błyszczący. Oderwał się od drzewa, w ślicznej pogodzie leci, cały zielony, to złoty jak motyl, jak cudowny fenomen natury, ziemi nie dotykając i drwiąc sobie z jej praw i ciężarów... ta niżej, to wyżej, coraz dalej leci... Ciekawość, ciekawość, co się z nim stanie, u jakiej gwiazdy, u którego z promieni słońca zawiśnie? Leci ciągle, jest już daleko, a wiąz, od którego gałęzi oderwał się, szarzeje, maleje, znika w oddaleniu...
Wtem, co to? Powstają dwa naraz tumany: jeden ze śniegu, który ciągle pada, drugi z dźwięków, które ciągle brzmią metalicznie. Pełnemi ich są: powietrze, ziemia, przestrzeń; unoszą się, płyną, wirują dokoła liścia i nad nim, porywają go z sobą w wir i krążenie, wśród którego liść szarzeje,