Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Więc walka zwycięska u końca, lecz długa, zażarta, powszechna. Początek jej u pierwszego świtania wieków, kres zaledwie widzialny; tryumf pewny, lecz po drodze zwyciężonymi usłanej kroczącej. Może więc należeć będę do Fakirów, po których przejeżdża ciężki wóz Dżagarnatha? Czemużby nie? Tylu pod koła jego upadło; rzecz ludzka, a jam nie nadprzyrodzony fenomen! Może cząstki mego ciała, potrzebujące odżywienia, spłoną bez niego marnie i przedwcześnie? Może żadne wysilenie się masy mojego mózgu nie przeszkodzi masie moich płuc rozłożyć się i mnie całego rychło do ojca Abrahama na piwo wyprawić? Może nie oprę się, nie wytrzymam, wyższemi kombinacyami mego jestestwa nie zwyciężę niższych”?
Przygarbione plecy wyprostował.
— A cóż będzie z tymi wielkimi, świętymi celami życia, które... o których... dla których...
Zgarbił się znowu, niedbale rękę rzucił.
— No byli przed nami święci, którzy garnki lepią, lepić będą i po nas! Czy my Atlasy, aby świat runął, gdy się przewrócimy? Ha, ha, Atlasy! Fikniemy sobie, a świat pójdzie swoją drogą i do swoich celów dojdzie — bez nas!
Za oknem ciągle, ciągle brzęczy dzwonienie metaliczne, oddalone; on leży już na swojej nizkiej pościeli, wszystkiemi łachmanami, które posiada, okryty, z głową tylko wynurzoną z bezkształtnej ich kupy.