Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.1.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pal licho! jak zdenerwowana panienka, mdleć będę, czy co?
I taka go złość przeciw sobie samemu porywa, że z nadzwyczajnem wysileniem wyprostowuje ciało i duszą, głowę do góry podnosi i oczy szeroko otwiera. Bajki to są, że człowiek znieść nie może tego, co znieść potrzeba! Mam przecie wolę, zdolną ziemię z posad jej poruszyć, myśl tylu rzeczy namiętnie ciekawą, wiarę w ideały, pewność ich ziszczenia, nadzieję, że w ich ziszczaniu znakomity przyjmę udział... Reszta jest głupstwem... hej, hej, wytrzymam!... nie zginę!
Wtem stanął i wpatrzył się w jedno z wielkich okien, których szereg nieprzejrzany ciągnął się za nim i przed nim. To przecież okno nie jaśniało blaskami ani barwami drogich metali lub materyi, lecz na przepyszną ulicę patrzył przez nie sklep pasztetnika, pełen takich gastronomicznych dziwów, o których nie każdemu śnić się nawet może. Jemu śnić się one mogły, bo widywał je często w tem oknie, w wielu innych, ale nie śniły się dotąd nigdy może dlatego, że, mijając je, miewał zawsze głowę tak nabitą dziwami wiedzy i przyszłego ziemskiego raju, że dla gastronomicznych dziwów miejsca w niej nie było. W tej chwili przecież głowa opustoszała mu tak dalece, że sklep pasztetnika ze wszystkiem, co w nim było, wjechał do niej odrazu z wielkim gwałtem. Zjadłby, pożarłby te ryby ze złotawą i błyszczącą od tłuszczu skórą; tego jarząbka, jak pomarańcza okrągłego, ten kawał