Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   365   —

trawy na szczyt situ, u którego zwinął do snu pozłacane skrzydła, Wiatr przeleciał nad Królewskim kanałem i oko w oko spotkał się z roztoczonym, jak wzrokiem sięgnąć, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym lasem. Odkąd tu był, pół stulecia upłynęło, jednak poznał przyjaciela.
— Jak się masz? — zadmuchał wesoło.
Las w odpowiedź zaszumiał:
— Witaj, miły latawcze!
I wleciał Wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywał wśród świerków, brzóz, olch, dębów, ramionami owijając pnie starych przyjaciół i skrzydłami na ich konarach składając pocałunki przywitalne.
— Jak się macie? — szemrał i szeptał, coście przez czas ten widziały, słyszały? Co się tu u was, dokoła was działo, stawało?
A stare świerki, dęby, brzozy rozłożyste ramionami powiewając, odpowiadały:
— Działy się tu i stawały rzeczy dziwne, rzeczy głośne, dzwoniące, płaczące, rozlegające się krzykami, jękami...
— Co, co, co się działo? Jakie, jakie, jakie rzeczy? — z szybkością niezmierną szumiał, pytał Wiatr, gdyż po to tylko istniał, aby dzieje ziemskie zbierać i po ziemi je roznosić, albo nawet niekiedy pod samo niebo wznosić i niebu pokazywać.
Po lesie błąkały się światła zachodzącego słońca, w szerokie, złote pasy ubierając pnie drzew starych, na mchach i paprociach migocząc mnóstwem