Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I szedł ku wyjściu w swojem dziwnem figarze, z żałosną frendzlą.
Ale my znowu tak bez niczego rozstać się z nim nie mogłyśmy i przy drzwiach go dopadłszy, — Boże drogi! — czegośmy mu nie nagadały! jakiemiśmy go miłemi, serdecznemi słowy nie osypały! Zdaje się, że hrabina parę razy pieszczotliwie go po ramieniu pogłaskała... Zdaje się nawet, — choć tego nie zupełnie pewna jestem, — że czerwone policzki jego, srebrnawą kądzielą otoczone, od Oktuni, Wincusi i odemnie dostały trzy całusy...


I potem dopiero, po odjeździe p. Burakiewicza — obył się nad nami sąd, nie sąd parów, broń Boże, ale daleko wyższy, bo naszych i wszelkiego stworzenia panów.
A kiedy przy obiadowem stole bardzo już gderaniem nas nudzili i wyrzutami oburzali, Czernisia, która z nami dnia tego obiad jadła, wyprostowała na krześle swoją długą postać i z czarnemi oczkami jak żużelkami gorejącemi, rzekła:
— A mnie się zdaje, proszę panów, że kiedy pan Burakiewicz przebaczył i jeszcze podziękował, to i przez wszystkich przebaczonem i zapomnianem być powinno... Nie dla samych siebie przecież panie połę tę ucinały, ale dla szczęśliwości publicznej...
Miała słuszność Czernisia. Po dniu tym i po całej tej wiośnie, nastąpiła u nas taka szczęśliwość publiczna, że aż — ha!