Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   299   —

kim, ku nadchodzącemu kniaziowi przyjacielsko i porozumiewawczo głową wstrząsać zaczęła.
Wśród drzew małego parku w świetnym mundurze, wyprostowany, wysoki, zgrabny iskrzący się i błyszczący, szedł krokiem swoim równym silnym, zlekka srebrem ostrogi brzęczącym i w pobliżu dwóch kobiet na ławce siedzących znalazł się, rękę ku czołu w ukłonie wojskowym podniósł. Ale na Helenę Iwanównę, którą ukłonem tym witał, nie patrzał. Z pod brwi kruczych czarne jego spojrzenie w twarzy Iny utkwione było takim wyrazem, jakby ją niem przebić, spalić, lub wchłonąć w siebie pragnął.
A ona z oczyma ku niemu podniesionemi, z łuną rumieńca na twarzy uśmiechnęła się. Uśmiech to był figlarny trochę i rzewny, trochę nieśmiały i zalotny. Jemu zaś na twarz sprowadził błyskawicę radości, w której zajaśniała, zadrgała i rozbłysła wzajemnym uśmiechem koralowych warg. Nie zatrzymał się jednak, kroku nawet nie zwolnił, poszedł dalej i wkrótce za drzewami zniknął.
Helena Iwanówna, cała jakaś roześmiana, rozedrgana, szeptała:
— Dlatego nie zatrzymał się i przy nas nie usiadł, że jemu nie wypada. Na takim wysokim postie (stanowisku) znajduje się, że ostrożnym być musi i na każdy swój krok zważającym. Ale przeszedł tędy, to tylko dla tego, ażeby na was spojrzeć. Jemu tędy droga nigdzie nie prowadzi, tylko słyszał odemnie, że wy tu o tej porze... Ale czego wy tak pobledliście, gołąbko? Czego wy taką staliście