Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   192   —

że chody glist i kretów, albo podloty ptaków nad świeżo uwite gniazda. Las był już blisko; w ciemnej ścianie jego coś ćwirknęło, gwizdnęło i na chwilę umilkło, aż po zmroku gwiaździstym, nad polem cicho szemrzącem rozległ się głośny, dźwięczny, przeczyście srebrny tryl. Rozległ się, pół minuty trwał i umilkł.
Julek podniósł głowę.
— Słowik! — szepnął i w szepcie tym, jak w źwierciadle ludzkiego serca, odbiła się tajemniczość wieczoru, gwiazd, ciemnego lasu i słowiczego trelu.
— Wcześnie w tym roku słowik... zaczęła p. Teresa i nie dokończyła.
— Oj, ten rok! ten rok! ten rok!
Słowa te, jak z podmuchem wiatru, wyszły z jej piersi z ciężkiem, trzęsącem się westchnieniem.
A w tej że chwili, w lesie znowu, lecz w dalszej głębi, w innej stronie, zabrzmiał taki sam, jak przedtem tryl srebrem dzwoniący, przez oddalenie od tamtego cichszy i tak, jak tamten, umilkł, a bujne runie po obu stronach drogi i u brzegów ich majaczące w zmroku drobne twarze kwiatów, zdawały się w nieruchomości słuchać, czekać.
— Słyszysz, Julek? Ten drugi, to właśnie tam zaśpiewał...
— W Dębowym Rogu?
— Gdzie te cztery najstarsze dęby rosną...
— Mama i w ciemnościach dęby te rozpozna?
— Oj, oj! Ile razy ja tam byłam. Ile ja tam...
Miała już powiedzieć: przepłakałam! ale