Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   119   —

setniku patrzyli, jak on wam tę gadką nizost' powiedział, to u was iskry posypały się z oczu i odpowiedzieliście jemu dobrze! Nu i odwaga to była! Z gołemi rękami pomiędzy sztykami i pikami! Ja wtedy pomyślał sobie: maładiec!
— I nawet powiedział to pan, słyszałem! — z wytryskującą na twarz wesołością zaśmiał się więzień.
Nieużeli tak? Powiedział? Nu może i powiedział. Mnie wtedy wszystko we środku przewracało się, a jak we mnie wszystko we środku przewraca się, to ja wtedy czasem sam do siebie gadam.
Śmiał się. Śmieli się obydwaj.
— A czegóż panu wtedy wszystko przewracało się we środku.
Uczynił gest niechęci, sposępniał znowu.
— Długoby o tem gadać. Może kiedykolwiek później, jak inszego dnia przyjdę. Ale teraz powiem jedną rzecz, żeby pana pocieszyć! Ja widział, że pan konie lubisz i tego, na którym pan jechałeś, oczyma przeprowadzałeś na pożegnanie, tak jakbyś z przyjacielem żegnał się. To piękny koń i, bestja, rozumny. Ja nie chciałbym, żeby on w złem ręku zmarnował się i dlatego poprosił, żeby jego mnie oddali. Tamten mój stary już był i za ciężki. Nu da! Ten koń u mnie jest teraz i ja mogę pana pocieszyć, że on zdrów i że ja z nim obchodzę się, jak z dzieckiem.
Więźniowi rzeczywiście oczy paliły się z radości.