Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   115   —

jeden przed drzwiami, które zamknęły się za nim i znowu kluczem obracanym w zamku zazgrzytały.
— Nie chciałbym mieszać, zaczął, i jeżeli nie w czas przychodzę...
Mówił niezmiernie zepsutą polszczyzną.
— Owszem, wahającym się głosem i wpatrując się w gościa, odpowiedział więzień; wszakże to pan był... tam... z wojskiem?... Czy może mylę się?
Nie odpowiadając na zapytanie, gość z pod rudego wąsa mrukliwie wymówił.
— Mam honor rekomendować się, Apolinary Karłowicki.
— Karłowicki?... Apolinary? z ruchem najwyższego zdziwienia zawołał więzień.
Skłonił się oficer. — I Karłowicki, i Apolinary. Dziwi się pan... nu, różne słuczaje na świecie bywają...
— Krewny może biednego Apolka?
Oficer ręką po białem czole powiódł.
— To był mój stryjeczny brat. Jego ojciec i mój ojciec byli rodnymi braćmi.
W celi, oprócz wązkiego zydla przy ścianie, którego jeden koniec, więzienną pościelą okryty, naśladował łóżko, znajdował się jeszcze stołek drewniany i krzywy, brudny, z popękanych desek zbity stół. Oficer postawił stołek przy krzywym stole i usiadł.
— Ja przyszedł, aby z panem o nim pomówić... ja tego chłopca lubił... on mnie był dorog... ja dziś tu w więzieniu cały dzień dyżurnym... więc