Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   103   —

Ostieregajtieś! Nie razdrażajtie ich... bo... może być bieda!
Ostatnie słowa wymówił po polsku.

III.

Drogą dość szeroką, lecz najeżoną korzeniami drzew starych, tworzącemi sieć grubych i twardych garbów, powoli i ciężko posuwał się tabor, złożony z kilkudziesięciu wozów, napełnionych żołnierzami. Przed każdym z żołnierzy sterczał na pogotowiu w rękach trzymany karabin, z wprawionem weń bagnetem. Na pierwszym z wozów jechali dwaj chłopi ponurzy i milczący; przewodnicy po tym ogromnym, pełnym dróg, drożyn, zarośli, ciemności, labiryncie leśnym. Postrach, zapłata hojna, może instynkty jakieś, nienawistne czy zawistne, w momentach burz budzące się, jak wichry, umieściły ich na tym przewodniczącym wozie.
Z przodu, z tyłu, po bokach jechali kozacy, pikami strącając z drzew deszcze liści i niekiedy wbiegając do lasu, gdzie kopyta koni ich krzesały z suchych mchów i gałęzi grady krótkich trzasków, a ozdoby ubrań migotały śród zieleni, jak biegające po niej czerwone plamy.
Z nad wozów, razem z turkotem kół, głucho i często o korzenie drzew stukających, podnosił się przyciszony pogwar głosów ludzkich. Czy przyciszał go rozkaz przez dowódcę wydany, lub tłumiły pracujące w tych licznych piersiach niepewności i grozy tego lasu? Trudno wiedzieć, ale podobne to było do groźnego i zarazem trwożnego pomruku