Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   101   —

ich, jak sztyletami pojedynkujące się spojrzeniami, nabierały połysków wilczych.
— Ze świata? Nie; nie ze świata, ale od miatież-nikow... od mia-tieżni-kow, do których jeździliśce z ostrzeżeniem...
Mówił zwolna, dzielił sylaby wyrazów, słowa syczały mu w ustach, których uśmiech urągał, wyzywał.
— Tak; odpowiedział tamten; to prawda. Byłem w obozie powstańców i stamtąd jadę.
Słowa te wypadły mu z piersi od burzy uczuć wzdętej; szafranowe oczy, roziskrzone, patrzały prosto w stronę przeciwnika.
W tej że chwili zbliżył się ku niemu dowódca roty pieszej i ze zjeżonemi brwiami przemówił.
— Jesteście aresztowani! Zsiądźcie z konia!
Miał na rozkaz ich zsiąść z konia! O! gdyby broń w ręku, lub pod ręką, toby w nich naprzód... potem w siebie... Ne miał broni... i był jeńcem.
Kiedy zeskoczywszy z konia, gestem pożegnalnym kładł dłoń na jego szyję, usłyszał słowa powoli i ze świstem z ust kozackiego setnika wychodzące.
Cha-raszo! Znacie drogę do mia-tież-ników to i nam ją pokażecie. Usiądźcie na pierwszym wozie i drogę pokazujcie!
Jeniec odwrócił się i znowu w twarzy kozaka wzrok zatopił. Nie wyglądał teraz wcale na wesołego Olesia. Blady, jak płótno, czoło miał zmarszczone i wargi drżące. Temi drżącemi, zbladłemi wargami, głosem od wzburzenia więznącym w gardle, wymówił.