Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czerwone ręce na czarną suknię opuszczając grzecznie dygnęła.
— Za zaprosiny dziękuję — odrzekła — ale mnie teraz na zabawy niewczas. Żyto na nasienie jeszcze nie wymłócone i dziadunia pilnować muszę, bo niedomaga.
I znowu roztargnionym wzrokiem pomiędzy ludźmi wodziła kogoś upatrując. Była dziwnie grzeczną, łagodną, cichą, nawet mówiła półgłosem. Jaśmont na bryczkę swoją ukazywał:
— Gdyby pani mojej kałamaszce ten honor zrobiła i spólnie ze mną nią pojechała, możeby spacer na zdrowie posłużył. Dobrze niesie... jak na sprężynach!...
— Dziękuję. Dziadunia pilnować muszę...
Widocznie zmartwiony, pomyślał chwilę.
— A jeżeli ja odważę się kiedy tam przyjechać, gdzie od tego czasu wszystkie myśli moje mieszkać będą, czy mogę spodziewać się, że niezbyt niemile ujrzanym zostanę?
Dygnęła znowu.
— Owszem. Dziadunio bardzo lubi, kiedy do niego goście przyjeżdżają...
— Ale pani czy przez to ambarasu nie uczynię?
— O ambaras bynajmniej! Owszem. Ja zarówno w grzecznej kompanii gustuję.
Już rozpływać się miał w podziękowaniach za to pozwolenie bywania u niej, gdy w orszaku wzniosło się mnóstwo wzywających go głosów. Wszyscy na koniec na bryczkach i wozach siedzieli, bez pierwszego drużbanta przecież odjeżdżać nie mogli. Tyle więc tylko miał czasu, aby Jadwigi rękę ucałować, a do jej braci, obok których przebiegał, szepnąć:
— Szyk panna! Dalibóg, takiej wspaniałej talii i takich oczu cudnych, jak żyję, nie widziałem!
Na majową bryczkę swoją wskakując wołał:
— Ot tak! nikt ze mną jechać nie chciał, sierotą opuszczonym zostałem! Dobrze! Sam sobie ze mnie pan i hetman!