Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z brzegu czółna i z głośnym, tryumfującym brzęczeniem wzbijając się w powietrze w kierunku parowu i okolicy uleciała. Jan patrzał za nią.
— Ot, i uratowane pracowite, dobre zwierzątko! — z pogodnym, zadowolonym uśmiechem w oczach i na ustach zwolna wymówił.
— Zawsze to o jedną śmierć mniej, a o jedną kroplę słodyczy więcej na świecie — dodała Justyna, i zdawać się mogło, że pogodne zadowolenie z uśmiechu Jana na jej twarz spłynęło.
— Prawdę pani mówi — wiosło w wodzie zatapiając odparł — umierania i goryczy wszelakich pełno na świecie, a słodycz na nim bardzo jest droga...
— Skąd pan wie o tym? — żywo zapytała.
Popatrzył na nią długo, dziwnie, z trochę ironicznym uśmiechem w oczach.
— Państwo myślą — zaczął — że człowiek w prostym stanie będący uczucia swego i swoich myśli nie ma. Ale może w tym jest pomyłka...
Chciał coś jeszcze mówić, ale powstrzymał się, usta mu tylko drgnęły, krewkim ruchem czapkę na czole poprawił i żywiej wiosłować zaczął.
— Wiem i wierzę — z powagą rzekła Justyna.
Uśmiechnął się znowu i ręką skinął.
— Co pani wie? — trochę porywczo rzucił.
— To prawda — odpowiedziała i cała rumieńcem spłonęła.
Jemu we wpatrzonym w nią wzroku zagrał żal.
— Nie ma czego wstydzić się ani smęcić — łagodnie już przemówił — tak już pani urodziła się i uczyła się też czego innego...
W tej chwili usłyszeli żałosne skomlenie psa i przewlekłym, gapiowatym głosem wymówione:
— Dobry wieczór państwu!