Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym wozem spiętrzonym górą snopów, na szczycie której siedział Jan Bohatyrowicz, w podobnież nowej czapce, z szelkami skrzyżowanymi na śnieżnej koszuli, z lejcami w rękach.
— Matka pomagać przyszła? — gromko zapytał kanarkowy lew okolicy.
— A jakże! — odkrzyknął wiozący snopy.
— Szczęśliwemu i aniołowie ku pomocy stają! Do mnie nikt nie przyszedł! Niechby choć panna Antonina troszkę pomogła?
— A to dla jakiej przyczyny? — z trochą obrazy w głosie wykrzyknął Jan.
— Psie kawalerskie życie! Jak kobiet w domu nie ma, człowiek bez rąk prawie! Ale ja sobie trzy najemnice wziął; żną, aż szumi, i basta!
— Hej! z drogi! — za wozem Jana rozległ się głos basowy i trochę gniewny. — Stanęli na drodze i językami mielą! Z drogi, hrabiowie!
Był to nadjeżdżający syn Fabiana, tęgi, rudawy, jak zwykle chmurny Adam. Za nim nadjeżdżało jeszcze kilka wozów, z których przy jednym ciągniętym przez mizernego konika ciężkim krokiem szedł bosy i cały w płótno ubrany Ładyś; na drugim, pustym, z grubą kasztanowatą kosą na plecach, w różowym kaftanie, z rozognioną twarzą, stała dziewczyna wysoka, prosta, silna.
— Dzień dobry pannie Domuntównie! — z galanterią czapki uchylając zawołał rozmijający się z nią Michał.
W odpowiedź dziewczyna brwi sobolowe ściągnęła i pogardliwym nieco śmiechem wybuchnęła:
— O Jezu! Wszak to pan Michał! A ja myślałam, że to wilga na wozie siedzi!
I ze zręcznością, której niejeden mężczyzna mógłby jej pozazdrościć, parą tęgich koni kierując, starała się przegonić wóz Jana, który przecież raźnym kłusem w bramę zagrody