Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc, do salonu wrócił. Musiał jeszcze przed wyjechaniem w pole z synem się rozmówić. Innym razem możeby tę rozmowę na później odłożył polu i odbywającym się śród niego robotom pierwszeństwo dając. Ale teraz świeżo nań spadłą troską rozjątrzony musiał wypowiedzieć synowi uczute względem niego niezadowolenie.
— Witold! — od drzwi salonu zawołał — czemuś to nie był łaskaw porozmawiać trochę z wujem i na ganek go przeprowadzić?
Młody człowiek, który plecami do salonu zwrócony stał przed jednym z okien, powoli zwrócił się ku ojcu, ale przez chwilę nie odpowiadał nic. W delikatnych i ruchliwych rysach jego malował się niepokój.
— Dlaczego obchodzisz się z wujem tak, jak gdyby to był twój koleżka, z którym wolno ci rozmawiać lub nie rozmawiać, grzecznym być albo niegrzecznym? Dziesięciu słów do niego nie przemówiłeś, gdy odjeżdżał, ukłoniłeś mu się z daleka i nie wyszedłeś nawet do przedpokoju, aby mu pomóc do włożenia płaszcza? Czy dlatego tak postępujesz, że jest to człowiek, którego ja łaski potrzebuję? który mię jednym swoim słowem może teraz z największego kłopotu wybawić? Czemuż nie odpowiadasz?
Jeszcze nie odpowiadał, ale nie przez nieśmiałość; owszem, mnóstwo wyrazów cisnęło mu się na usta, które kilka razy zadrżały, otworzyły się i zamknęły znowu. Głębsze jakieś uczucie nad nieśmiałość wstrzymywało go od mówienia. Powieki miał spuszczone, ale gdy raz na ojca wzrok podniósł, był on pełen żalu i dręczącego wahania.
— Czemuż nie odpowiadasz? czy oniemiałeś? — krzyknął już Benedykt.
— Nie chciałbym, ojcze, rozgniewać cię i zmartwić.
Benedykt z irytacją wybuchnął:
— Facecja! już to zrobiłeś! Rozgniewałeś mię i zmartwi-