Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gło się jakby klaśnięcie z bicza, a po wąskich ustach Darzeckiego przebiegło drgnienie niesmaku. Jednak tym samym zupełnie co wprzódy głosem zaczął znowu:
— Nie podobna, kochany szwagrze, tak, nie po-do-bna! Oprócz wyprawy córki mamy inne potrzeby i wydatki, a sam przyznasz, niezawodnie to przyznasz, że czasy teraz są ciężkie, bardzo ciężkie...
— Niech diabli wezmą takie czasy! — coraz trudniej w tonie delikatności utrzymać się mogąc wykrzyknął Benedykt, ale zaraz głos zniżając i nader uprzejmie dodał: — Szwagierek przynajmniej na ciężkie czasy wyrzekać nie możesz...
— Kto wie? — ze sfinksowym uśmiechem i melancholijnym spojrzeniem w dal zaczął Darzecki — tak, kto wie...
Znowu w rozmowie dwu mężczyzn ta sama, co wprzódy, zaszła przeszkoda. Trzy panienki drogę im zabiegły i na paluszkach przed nimi idąc z oczami ku Korczyńskiemu wzniesionymi chórem zaszczebiotały:
— Papciu! wujaszku! wpadłyśmy na wyborny, doskonały pomysł!
— Śliczny pomysł! — wzbił się nad inne głos Leoni. — Niech papcio sprowadzi cztery posągi, koniecznie cztery: dwa pomiędzy oknami staną, a dwa po rogach salonu!...
— Teraz modnie salony posągami ubierać...
— U nas na pensji są posągi, wprawdzie gipsowe, ale to nic nie szkodzi... zawsze to bardzo zdobi salon... Mój papciu, mój złoty, proszę do naszego salonu sprowadzić cztery posągi, choć gipsowe...
Z nowego osłupienia budząc się Benedykt krzyknął prawie:
— Zwariowałaś, Leoniu, czy co? Ruszaj mi zaraz z drogi i rozmawiać nie przeszkadzaj!
Znowu z tym samym połączeniem śmiechu i obrazy podlotki frunęły w inną stronę salonu, i znowu Witold, którego oczy iskrzyły się pod ściągniętymi brwiami, do siostry przemówił: