Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jątków od teraźniejszego rządcy, który stał się zupełnie już niemożliwym.
Kirłowa słuchała z uwagą, potem dość długo milczała i myślała. Widać było, że perspektywa przedstawiona jej przez krewnego, uśmiechała się do niej prawie rajskim powabem. Odpocząć nieco po kilkunastoletniej ciężkiej pracy, gospodarstwo w Olszynce ulepszyć, synom i młodszym córkom staranne wychowanie zapewnić! Co za złote marzenie! Nic nad to na ziemi nie pragnęła. Ale po długim namyśle wyraz głębokiego smutku twarz jej pokrył. Głową przecząco wstrząsnęła.
— Dziękuję ci — zaczęła z cicha — dziękuję, dziękuję, ale to być nie może... Ja... ja nigdy nie zgodzę się na to...
Widziała, że patrzał na nią ze zdziwieniem, więc ze spuszczonymi powiekami, tak prędko, jakby pilno jej było pozbyć się tego przedmiotu rozmowy, ale zarazem z częstym wahaniem się głosu mówiła:
— Byłoby to dla nas wielkim szczęściem, i rozumiem dobrze, że właśnie dlatego propozycję tę zrobiłeś... ale widzisz... dla ciebie nie wynikłoby z tego układu nic dobrego... Jest to ostatni już twój fundusz... trzeba, aby ktoś zajął się nim na dobre, a Boleś... mój mąż... gdzie tam! ani myśleć o tym nie można!
Nagle pochwyciła jego ręce i podniosła ku niemu wzrok pełen trwogi i prośby.
— Tylko — zawołała — nie myśl o nim nic złego... proszę cię, nie myśl o nim nic złego! Ja wcale nie mówię, że jest on nieuczciwym czy coś podobnego. Wcale nie! Nic przecież złego nikomu nie zrobił, spytaj się wszystkich, a każdy ci powie, że nic złego nie zrobił i że to dobry człowiek, poczciwy...
— Więc dlaczegóż? — pytał Różyc.
— Dlaczego? Mój drogi kuzynie, każdy człowiek ma swoje wady, wiesz o tym dobrze. I on je ma... Nie są to nawet wa-