Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym, a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy siedział Kirło. Przed chwilą ukazał jej rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zapytał:
— Czy pani nie zazdrosna?
— O kogo? o co? — zapytała, ale patrząc we wskazanym jej kierunku zarumieniła się jak wiśnia.
— Pani nie wie? — ciągnął żartowniś — toż to pierwsza miłość mężulka... Panna Justyna... pierwsza miłość... a pani zna przysłowie...
Tu przerażającą francuszczyzną zaczął:
— On... on rewien... tużur...
— A ses premiers amours — dokończyła żona Zygmunta i z niedbałym śmiechem dodała: — Wiem, wiem dobrze o tej pierwszej miłości... wszyscy mi tu o niej opowiadali... Ale pan może zna inne przysłowie polskie: Pierwsze kotki...
— Za płotki! — dokończył Kirło i zaśmiał się szczerze, z całego serca.
Ale na ustach Klotyldy prędko zamarł uśmiech, i sama ona zmartwiała jakby, oczy swe wlepiając w tę wysoką i pysznie rozwiniętą kobietę, do której z ożywioną i wzruszoną twarzą mąż jej przemawiał tak długo... długo... drogę jej zastępując i od innych ludzi odgradzając ją sobą. Justyna spotkała się z tym wlepionym w nią spojrzeniem, które zdawało się ją osypywać żarem gniewu i nienawiści. Ale dziewiętnastoletnie serce, które spojrzenie to jej posyłało, zdjąć musiały zarazem trwoga i żałość, bo Justyna widziała, jak szafirowe, rozżarzone zrazu oczy Klotyldy zaczęły wilgotnieć i mglić się, aż stanęły w nich wielkie, szklanne, z całej znać siły wstrzymywane łzy. Zarazem, ładną tę i świeżą jak wiosna twarz okrył wyraz cierpienia, który uczynił ją podobną do twarzy bezbronnego, a dotkliwie udręczonego dziecka. W tej chwili Zygmunt Korczyński ramieniem swym dotykając prawie rękawa sukni Justyny z cicha zapytywał:
— Czy zupełnie, zupełnie już przeszłość naszą wyrzuciłaś