Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przygotowane! Jakże to dobrze! Pani Emilia była bardzo niespokojną.
— I niepotrzebnie! — ofuknęła stara panna — niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy, a co się tyczy domu, to już do mnie to należy.
— To nic — szeptała Teresa — ale ona zawsze o wszystko niespokojna. I teraz dostała globusu i zaczęła już dostawać migreny...
— Naturalnie! a poziewania jeszcze nie dostała?...
— Jeszcze nie, chwała Bogu! — zupełnie serio i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością odparła towarzyszka pani Emilii.
— A Benedykt w domu?
— W domu, tam, z gośćmi i żoną... Znowu gniewał się, że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła. Mówił, że w święto konie nie zajęte...
— To niech odpoczywają, a jak odpoczną, lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą... Wieczna głupota! Czy to my księżniczki, żebyśmy pieszo chodzić nie mogły? Uf! nie mogę!
Kaszel ją porwał, ale trwał krótko, bo wstrzymywała się z całej siły, i nagła myśl jakaś piorunem, zda się, uderzyła o całą jej istotę. Głośno splasnęła rękami i do okna poskoczyła.
— A dzieci jak nie ma, tak nie ma! — zawołała.
Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia.
— Na dziesięć osób, jak mamę kocham, na dziesięć osób nakryto! — piskliwie zawołała. — Czy więcej gości dziś przyjedzie? bo nas domowych sześć, a dwóch panów — to osiem... a tu na dziesięć... czy kto jeszcze przyjedzie?
— Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie! — z gniewną ironią krzyknęła Marta. — Alboż mało naczekałaś się jeszcze na nich? No, to dziś trzech będziesz miała od razu. Pan Różyc już jest, a dwóch jeszcze przyjedzie...
Zaczęła śmiać się tak, że aż łzy nabiegły do szyderskich,