Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Urwał przemowe i usiad, raptem wstaje, już mowić zaczyna, ale macha ręko i klap, znowuś siada, strasznie rozpalony. I siedzim: oni patrzo na nas, my na nich. A takie zmartwione, poprzygarbiane oni, że aż ich szkoda.
Aż tu co sie nie robi!
Jakby osa wleciała do izby: dziwne buczenie słychać skądś zza plecow, oglądamy sie za to oso, oczami pod pułapem wodzim, no bo słychać, że ta osa pod pułapem zakręca, zawija. He, ale jak ona zawija, czemu to gęby nam sie rozjeżdżajo do śmiechu, czemu szyje wciągamy, aż kołmierzy skrzypio? Czemu tak oczy wywracamy na urzędnikow? Osa to nie jest, skąd osa w listopadzie, do tego po zmierzchu i przy zamkniętych oknach. A buczenie narasta, wzmaga sie, faluje, wtuliwszy głowy w kołmierzy czekamy bez tchu: buczenie narosło, przemienia sie w gwizd, w smykowanie na najcieńszej strunie, aż uszy bolo, natęża sie! I rozpęka! trzaskiem, łoskotliwym, końskim, ach to Filip zażartował sobie jak ogier! I śmiech nasz, rżenie końskie, bek owieczy, pianie kurze, wywaliło sie, zakłębiło, rozdęło po izbie czterdzieście mord rozdziawionych wyszczerzyło sie do tramu bezwstydnie w rżeniu, beku, jęku! Głowy, plecy rozhuśtali sie, to czołem w kolana, to potylico na łopatki, gęby rozdziawione, oczy zapluszczone, ręce rozkładajo sie na szyjach sąsiada, na kołmierzach, nogi tupio w podłogę, łomoczo! Zawierucha werwała sie do chaty? czarci z kulikiem wpa-