Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 01.pdf/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie potrzebowali biec daleko… Na drugim końcu oazy wznosiła się uboga chatka arabska, wzniesiona z liści palmowych, a przed nią leżały ciała dwojga Arabów, mężczyzny i kobiety, w krwią zbroczonych burnusach… Tuż przy nich siedziała na ziemi mała, może dziesięcioletnia dziewczynka, owinięta w białą płachtę, i z wzrokiem utkwionym w twarze martwych rodziców od czasu do czasu wydawała ów głos pełen żałości.
Ucichła dopiero przerażona, jakby zdrętwiała, wpatrywała się w postacie biegnących jej na ratunek ludzi.
Przerażenie jej jeszcze więcej potęgowało to, że ludzi ci byli zupełnie różni od tych, których dotyczas widywała, że niczem prawie nie przypominali postaci, do których przywykło jej oko…
Czesław przedewszystkiem nachylił się nad zwłokami pomordowanych, ażeby przekonać się, czy nie tli się w nich jeszcze choć iskierka życia.
Said tymczasem wszedł do chatki i na widok panującego tam nieładu, zawołał:
— To czyn Tuaregów… oni musieli to zrobić… Wywiedzieli się widać jakoś, że mieszkańcy tej oazy posiadają coś cenniejszego i napadłszy na nich, ograbili i zamordowali.
— Trzeba się zająć pogrzebaniem ich i zabrać tę małą do obozu, gdyż inaczej może tu, w pustyni, umrzeć z głodu… — zawołał Stefan.