Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

barbarzyńców, i czuć się o wiele bezpieczniejszym niż w jakiemkolwiek bądź naszém mieście. Drzewiec chorągwi europejskiéj, zatknięty na jakimś tarasie niby wskazówka niewidzialnéj ręki, wystarcza tu najzupelniéj do otrzymania tego, co u nas i przy pomocy siły zbrojnéj nie zawsze się otrzymuje. Jakaż to wielka różnica pomiędzy Londynem a takim Tangierem! Lecz, każde miasto ma swoje dobre strony. W Londynie są wielkie pałace i koleje podziemne; w Tangierze można przeciskać się przez tłumy, nie zapinając surduta.


W całym Tangierze niema ani jednego powozu, ani jednego nawet wózka; nie słychać łoskotu machin w warsztatach, odgłosu dzwonów, krzyku przekupniów; nie widać żadnego przyśpieszonego ruchu; sami europejczycy, zapewne dla tego, iż z nudów nie wiedzą co z sobą począć, stają całemi godzinami nieruchomie na placu; wszystko tu zdaje się odpoczywać i do spoczynku zapraszać. Już i na mnie, choć od dni kilku zaledwie bawię w tém mieście, zaczyna oddziaływać to życie bezczynne i senne. Nieraz wychodzę z domu z zamiarem odbycia dłuższéj przechadzki, ale dochodząc już do Soc di Barra, czuję iż jakaś nieprzeparta siła ciągnie mnie napowrót do domu, i z drogi zawracam. Kiedy czytam książkę, zaraz na piątéj stronnicy książka z rąk mi wypada, głowa chyli się