Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którzy siedzieli drzemiąc przed jakiemiś drzwiami w głębi pustego placyku i kilku żebraków śpiących na ziemi, których roje much obsiadły i słońce piekło niemiłosiernie. Ztamtąd, jedném spojrzeniem ogarnia się całe miasto, które, ciągnąc się od murów Kasby najprzód w dół się spuszcza, a następnie na inne wzgórze wstępuje. Oko ucieka niemal od całej téj śnieżnéj białości, na któréj, gdzieniegdzie tylko, jakieś drzewo figowe, uwięzione pomiędzy murami, tworzy plamkę zieloną. Widać tarasy wszystkich domów, minarety meczetów, chorągwie różnych poselstw, blanki murów, samotny brzeg morski, pustą zatokę, góry wybrzeża; jestto obraz rozległy, spokojny, wspaniały, zdolny ukoić wielką nawet boleść. Podczas gdym. się jemu przyglądał, gdym się nim napawał, w otaczającéj mnie ciszy rozległ się nagle głos przykry, drżący lecz donośny, który zdawał się z góry pochodzić. Podniosłem oczy i, po niejakiéj chwili, spostrzegłem na wierzchołku minaretu jednego z meczetów Kasby małą czarną plamkę, muezyna, który zwoływał wiernych na modlitwę, głosząc na cztery strony świata imiona Allaha i Mahometa. Potém zapanowała znowu dawna cisza, cisza smutna, senna gorącego południa.


∗             ∗

W tym kraju zmieniać pieniądze to istne nieszczęście! Kupcowi w sklepie tabacznym dałem fran-