Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/473

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chęci i wzgardy, i od zwykłych obelg. Kobiéty, napół ukryte za żywopłotami, jedną ręką popychały naprzód jednego dzieciaka, aby go pobłogosławił gubernator, drugą, drugiego, aby nam powiedział, że jesteśmy psy. Chłopcy, którzy zaledwie na dwie piędzi od ziemi urośli, całkiem nadzy; śpieszyli ku nam chwiejąc się na słabych nóżkach, i grożąc nam pięścią wielkości orzecha, wołali:
— Niech będzie przeklęty twój ojciec!
A ponieważ bali się występować pojedyńczo, więc zbierali się w gromadki po siódmiu lub ośmiu razem, z groźną miną podchodzili na dziesięć kroków do naszych mułów, bełkocząc przekleństwa i złorzeczenia. O, jakże to nas bawiło! Pomiędzy innemi jedna z takich gromadek zbliżyła się ku Biseo, aby mu życzyć, żeby został upieczony, nie wiem już doprawdy który z jego krewnych. Biseo podniósł ołówek: dwaj, którzy byli na przedzie, cofając się z przestrachem, potrącili dwu innych; i całe pół armii padło na ziemię, przebierając nogami w powietrzu. Nawet sam gubernator wybuchnął głośnym śmiéchem.