Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i szczekania psów. Stałem przez chwilę na pustym placyku, rozmyślając nad tém coby mógł znaczyć ten pochód żałobny; coby się mogło ukrywać w téj skrzyni: trup czy téż żywy człowiek na śmierć skazany, jakiś potwór, czy jakieś zwierzę przeznaczone na ofiarę? a nie mogąc zaspokoić swéj ciekawości, pełen przykrych niewesołych myśli już miałem zawrócić do domu, gdy nadeszli moi towarzysze i objaśnili mi rzecz całą. W skrzyni owéj znajdowała się panna młoda, a ludzie którzy ją otaczali byli to rodzice i krewni, odprowadzający oblubienicę do domu męża.


∗             ∗

Po placyku przeciągnął tłum arabów, mężczyzn i kobiót, poprzedzany przez sześciu starców, którzy nieśli sześć wielkich chorągwi barwy rozlicznéj i którzy wraz z ludem śpiewali jakąś modlitwy głosem błagalnym. Postawy ich wyrażały pokorę i smutek. Procesya ta silne na mnie uczyniła wrażenie. Spytałem o jej znaczenie; powiedziano mi, że ci ludzie proszą Allaha o deszcz. Poszedłem za nimi; skierowywali się ku głównemu meczetowi. Nie nie wiedząc o istnieniu surowego przepisu, zabraniającego chrześcianinowi. pod jakimbądź pozorem, wstępu do tutejszych meczetów, znalazłszy się u drzwi, chciałem wejść za innymi. Widząc to, jakiś stary arab rzucił się ku mnie i, głosem pełnym przestrachu i zgrozy, mówiąc cóś czego wprawdzie nie zrozumiałem, lecz co zape-