Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzeniem ogarnąć mogłem całą, równinę, cały plac rozścielający się przedemną.
Po chwili spostrzegłem, iż jakiś, oficer odłączywszy się od kilku towarzyszy z którymi się przechadzał, kroczy ku mnie powoli, z miną roztargnioną, poglądając na prawo i nalewo, nucąc coś sobie półgłosem, lecz widocznie czyniąc to wszystko dla tego, aby nie zwracać na siebie zbytecznéj uwagi.
Był to człowiek mały, krępy, ubrany całkiem niemal po żuawsku, w fezie, bez broni. Wyglądał na lat cztérdzieści.
Gdym go zbliska zobaczył, doznałem dziwnie przykrego uczucia. Nigdzie, w żadnym trybunale, na ławie oskarżonych nie zdarzyło mi się widziéć tak odrażającéj twarzy. Mógłbym przysiądz, iż na sumieniu miał co najmniéj dziesięć ofiar, które zamordował w najokrutniejszy sposób.
Zatrzymał się o dwa kroki odemnie, utkwił we mnie swój wzrok szklisty i rzekł chłodne:
Bonjour, monsieur.
Spytałem go czy jest francuzem.
— Tak — odpowiedział. — Z Algieru tu przybyłem przed siedmiu laty. Jestem kapitanem w marokańskiém wojsku.
Nie mogąc mu tego winszować, milczałem.
Cest comme ça, — ciągnął daléj płynnie i żywo. — Opuściłem Algieryą, bo mi tam było nie najlepiéj. J’etais obligé de vivre dans un cercle trop étroit (może owym cercle były cztéry ściany więzienia i stryczek w perspektywie). Żyć po europejsku nie zgadzało się