Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W téj chwili kupiec stał się nieporównany. O gdybyście go widzieć mogli! Zerwał się na równe nogi (siedział dotychczas) i bardziéj za pomocą ruchów niż wyrazów, nakreślił drwiąco, zjadliwie, obraz który przedstawiają ulice miast naszych:
— Idź, śpiesz, biegnij: powozy tu, powozy tam, powozy wszędzie; hałas ogłuszający; pijani chwieją się i zataczają się na wszystkie strony; panowie zapinają paltoty z obawy złodziei; na każdym kroku policyant który spogląda uważnie do koła, jakgdyby w każdym przechodniu podejrzywał złodzieja; ubodzy starcy i dzieci, podlegają co chwila niebezpieczeństwu wpadnięcia pod koła powozów bogaczy; kobiéty bezwstydne, a nawet małe dziewczynki, o zgrozo! rzucają wyzywające spojrzenia, potrącają mężczyzn łokciami, i wdzięczą się do nich na przeróżne sposoby; wszyscy z cygarem w ustach; tłumy ludzi cisną się do sklepów, aby cóś jeść, aby cóś pić, aby sobie włosy uczesać, aby się przejrzéć w lustrze; młodzi i starzy eleganci, których pełno przed kawiarniami, przypatrują się cudzym kobiétom i szepcą im cóś do ucha, kiedy mimo przechodzą. A cóż to za śmiészny ten wasz sposób witania się i chodzenia na paluszkach, kiwając się, podskakując; a jaka babska ciekawość!
I zapalając się coraz bardziéj opowiedział, jak dnia pewnego w małéj włoskiéj mieścinie, gdy wyszedł na ulicę w maurytańskim stroju, w jednéj chwili zebrał się do koła niego tłum wielki, i wszyscy biegli przed nim i za nim, krzycząc i śmiejąc się, i przejść mu nie dając, tak, iż zmuszony był wrócić do hotelu